„Nie jesteś sam/a. Taniec na drodze do antyprzemocowej solidarności” – polemika

„Nie jesteś sam/a. Taniec na drodze do antyprzemocowej solidarności” – polemika

Każdy, kto podejmuje temat przemocy pojawiającej się w polskim świecie tanecznym, działa słusznie. Środowisko tańca musi być takimi nadużyciami naznaczone przynajmniej tak samo, jak inne środowiska artystyczne, a de facto zapewne wydarza się to częściej i silniej, ze względu na to, że jest to sztuka ściśle oparta na cielesności, dotyku i niezwykle intensywnych fizycznych interakcji między poszczególnymi wykonawcami. Ludzie stosujący przemoc – fizyczną, psychiczną czy ekonomiczną stanowią określony procent społeczeństwa, są wśród nas, we wszystkich dziedzinach życia, tak więc nawet nie ma co nawet gdybać o tym, że obszar tańca mógłby być jakimś szczególnym wyjątkiem, wyjętym spod danych statystycznych. Wśród tancerzy, choreografów, nauczycieli, dyrektorów, menedżerów  teatrów, itp. znajdziemy tyranów, osoby z nadmierną wiarą we własne sprawstwo i umiejętności, ludzi nadpobudliwych seksualnie, mizoginów, homofobów, transfobów, ksenofobów, osoby łamiące prawo, posuwające się do niepożądanych zachowań, wynikających z poczucia własnej władzy.

Dziękuję każdemu, kto nie boi się mówić bądź pisać o takich sprawach, w szczególności osobom przełamującym własny strach, wstyd, rozmaite uwarunkowania czy zależności zawodowe. Stąd chcę się odnieść do opublikowanego w serwisie kwartalnika teatralnego „Nietak!t” artykułu „Nie jesteś sam/a. Taniec na drodze do antyprzemocowej solidarności” Hanny Raszewskiej-Kursy, która podjęła w sposób wielopoziomowy ten temat. A dokładnie, chcę się odnieść do jednego z ujętych przez nią wątków i pytań [Przy okazji zachęcam do zapoznania się z całością artykułu, link źródłowy znajduje się pod tą polemiką – przyp.].

Pisze ona m.in. „A kiedy demitologizacja przemocy, zdzieranie z niej maski „metody”, zaczęły się w polskim tańcu? Kiedy nazywanie jej po imieniu wydostało się poza obieg zakulisowych szeptów? W 2007 roku, z serią tekstów prasowych o bytomskiej szkole baletowej? W 2011, z fragmentem o „despotycznym charakterze” Wojciecha Misiury w Sztuce do odkrycia” Anny Królicy? W 2013, gdy Iza Szostak i Izabela Chlewińska opowiedziały o doświadczeniach z Janem Fabre’em, a Karol Tymiński – ze szkolnictwem baletowym w Pokoleniu Solo” tej samej autorki? Ile wniosła do dyskursu refleksja o bezwzględności instytucji (zwolnienie kontuzjowanego Mikołaja Mikołajczyka z Teatru Wielkiego w Poznaniu, sproblematyzowane w 2006 w spektaklu „Waiting”) w artykule Barbary Żarinow „Nagość w tańcu a przemoc” ze zbioru „Powrót przemocy” (2015)? 

Jakie znaczenie miały teksty o warszawskiej szkole baletowej i raport po kontroli w placówce (2018)? Ile wniósł artykuł Emilii Cholewickiej „Balet jest kobietą. Rola płci w edukacji tanecznej i na rynku tańca” w monografii pod moją redakcją (2018), a ile zbiór „Balet, który niszczy” (2019) Moniki Sławeckiej, gdzie wypowiadają się m.in. Natalia Wojciechowska czy Ramona Nagabczyńska i gdzie mowa o szkołach baletowych w Warszawie, Gdańsku, Bytomiu, Poznaniu, Łodzi? Jaką rolę odegrało w 2019 ujawnienie niekorzystnych warunków proponowanych performerom/rkom w performansie Mariny Abramović przez toruńskie CSW? Jakie znaczenie miało sprawozdanie z badań Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka (2020) relacjonujące nadużycia w instytucjach artystycznych, w tym w Polskim Teatrze Tańca? Jakie miejsce w dyskursie zajmują spektakle, od wspomnienia o których zaczyna się ten tekst, a których w minionej dekadzie na pewno było więcej niż przykładowych piętnaście?

Sączące się latami sugestie w wywiadach i wzmianki w recenzjach pogłębiały szczeliny w tradycyjnej tamie milczenia. Prasa, książki, dokumenty, media społecznościowe, działania artystyczne – nie było tego mało. Kropla po kropli kapały nazwiska, nazwy zespołów i placówek. A jednak, mimo cieków drążących skałę i mimo silnego echa, jakim odbił się w lutym 2021 reportaż ujawniający przemoc Pawła Passiniego, w tańcu nie runęła lawina”.

Badaczka i krytyczka tańca zastanawia się następnie nad tym, dlaczego ujawnianie afer przemocowych w tańcu nie poskutkowało działaniami oczyszczającymi rynek taneczny. Podpowiada, że „jedną z głównych przyczyn jest to, że środowisko taneczne jest o wiele mniejsze niż teatralne czy filmowe, co sprawia, że więzi zawodowe są silniejsze, a to nie zawsze korzystne. Dodatkowo silna prekaryzacja powoduje obawę przed zamknięciem sobie drzwi scen, których jest wciąż za mało. Skąpość środków na produkcję i ich dystrybucja poza baletem prawie wyłącznie w trybie konkursowym budzą obawy co do werdyktów komisji dotacyjnych w razie udziału w nich osób hołdujących zasadzie zamiatania pod dywan”.

Pozwolę się nie do końca zgodzić z tymi stwierdzeniami, choć rzecz jasna i one mają niemały wpływ na brak owej oczyszczającej „lawiny” w tańcu współczesnym. Moim zdaniem powód tego jest o wiele prostszy, niż Raszewska-Kursa podaje w swoim, skądinąd dobrze napisanym, nieźle udokumentowanym i traktującym temat szeroko, artykule. Problem tkwi i rozpoczyna się w obszarze masowego nagłośnienia takich wstydliwych, przemocowych historii.

Otóż, sukces #MeToo był związany z tym, kto został oskarżony o molestowanie seksualne – a było to oskarżenie jednego z najpotężniejszych amerykańskich producentów filmowych, wielkiej szychy w świecie audiowizualnym. Człowieka obracającego setkami milionów dolarów w superprodukcjach, które jak wiemy mają zasięgi globalne, a nie lokalne. Każdy, kto czytał o tej aferze oglądał przynajmniej jeden film wyprodukowany przez tego producenta bądź rozpoznawał występujące w nich gwiazdy amerykańskiego kina i był w stanie zobaczyć w tej historii fragment własnego świata. To nieco odmienna sytuacja, niż przykładowo taka, że w chińskich fabrykach dochodzi do wyzysku robotników (w tym nawet nieletnich) i każdy kto np. nosi chińskie klapki powinien się zacząć zastanawiać nad tym, że kupując kolejną parę butów na lato wspiera wyzysk i przemoc ekonomiczną. Tak się jednak nie dzieje, bo robotnicy są anonimowi, obraz sytuacji  sprowadza się do suchych liczb i często nie jesteśmy w stanie poczuć empatii lub gniewu skoro nie widzimy konkretnych bohaterów. 

Sytuacja z Weinsteinem była inna. Filmy wyprodukowane przez Harveya Weinsteina nominowano do Oscara ponad 300 razy, a Oscara zdobyły ponad 80 razy. Prowadzona przez niego wytwórnia Miramax Records na przełomie lat 80. i 90. XX wieku, jako dystrybutor i producent, była dominującym graczem amerykańskiego kina niezależnego (ostatecznie  została sprzedana korporacji The Walt Disney Company). Później bracia Weinstein założyli The Weinstein Company, którą wspólnie kierowali do 2017 r., czyli aż do wystosowania oskarżeń.

[Harvey Weinstein, po artykule Ronana Farrowa w „The New Yorker” (2017) oraz w następstwie kolejnych publikacji medialnych, został oskarżony o molestowanie seksualne. 25 maja 2018 r. nowojorska policja aresztowała go pod zarzutem „gwałtu, przestępstwa na tle seksualnym, wykorzystywania seksualnego i molestowania seksualnego, w związku z incydentami dotyczącymi dwóch kobiet”. 24 stycznia 2020 r. – po procesie sądowym – usłyszał prawomocny wyrok wymuszenia aktu seksualnego na swojej asystentce Mimi Haley i zgwałcenia aktorki Jessiki Mann. 11 marca 2020 r. został skazany na 23 lata więzienia. Karę aktualnie odsiaduje – przyp.]

Na fali wybuchu tej afery, akcję #MeToo spopularyzowała aktorka Alyssa Milano, która nie tyle opisała przypadki nadużyć Weinsteina, co skutecznie zachęciła kobiety do ujawniania przypadków molestowania seksualnego, których same doświadczyły.

To było głośne nazwisko i głośna sprawa, w której pękł mur wieloletniego milczenia dużego, silnego i bogatego środowiska. I z pewnością, gdyby hasło #MeToo powstało w związku z dowolnie wybranym choreografem tańca nie mielibyśmy międzynarodowego skandalu, ani międzynarodowej akcji, która poruszyła kobiety na całym świecie. Siła #MeToo nie tkwiła bowiem nawet w samym fakcie, że świat artystyczny ujawnił swoją ciemną stronę, a media na całym świecie o tym napisały, ale w tym, że do skrzywdzonych gwiazd kina dołączyły zwykłe kobiety, które zaczęły ujawniać przemocowe (głównie na polu seksualnym) traumatyczne doświadczenia, jakich doznawały w pracy we wszystkich możliwych branżach.

Media nie mogły przemilczeć ani tej sprawy, ani narodzin ruchu absolutnie nietypowego protestu, który ogarnął dosłownie cały świat i do tej pory słuchać jego echa. Tak samo, jak nie mogą przemilczeć np. decyzji Disneya o wycofywaniu pewnych swoich tytułów, które nacechowane były rasizmem. Media muszą o tym pisać, bo Disneya zna cały świat, i każdy ma jakieś wspomnienia dotyczące disneyowskich filmów.

Ale kiedy w Polsce ujawniane są fakty dotyczące np. wspomnianego w omawianym artykule „Nietak!tu” Irada Mazliaha czy nawet Jana Fabre’a, to wydawcy naszych mediów – mediów niezajmujących się niemal w ogóle tańcem, a jeszcze rzadziej tańcem współczesnym – zadają sobie pytanie „kto to w ogóle jest?”. A przecież wiadomo nie od dziś, że jeśli temat dotyczy osób, które nie są znane czytelnikom, słuchaczom, widzom, to w większości przypadków zostanie przez redaktorów i wydawców odrzucony. Nie przejdzie dalej, niż zgłoszenie go na kolegium redakcyjnym.

Reasumując, mamy tu do czynienia z naczyniami połączonymi – polskie mass media nie śledzą tańca, ani się nim nie ekscytują tak jak filmem, muzyką czy nawet teatrem, ich odbiorcy nie mają rozbudzonych potrzeb kierujących uwagę w stronę teatru ruchu, a więc i tematy dotyczące tańca nie będą preferowane przez wydawców.

Kolejną kwestią jest to, czy i w jaki sposób media informowane są o przemocy występującej w tańcu. A nawet to, w jakiej formie – także w mediach społecznościowych – opisuje się dane sytuacje. Nie ukrywajmy, że dzieje się to często w sposób zawoalowany i zbyt enigmatyczny dla wielu dziennikarzy.

Ludzie tańca żyją daną aferą w zamkniętych dla znajomych postach, zamiast podnosić wielkie larum, skrzyknąć się i jako całe środowisko napisać list otwarty, zebrać podpisy sprzeciwu, znaleźć sojuszników w innych branżach scenicznych, a następnie „atakować” sprawą ministerstwo kultury, odpowiednie instytucje, rzecznika praw obywatelskich i dostępne media, z zagranicznymi włącznie. O zgłoszeniu sprawy na policję czy wytoczeniu procesu sądowego już nawet nie mówię. [Tutaj mamy dodatkowy wątek, że taniec jako taki nie ma wsparcia prawnego, w przeciwieństwie np. do świata filmowego, który produkując filmy za grube miliony zatrudnia wyspecjalizowanych prawników, choćby po to, by umowy, jakie się podpisuje z rozbudowanymi pionami wykonawczymi były prawidłowe i zabezpieczały interesy, prawa czy późniejsze tantiema z eksploatacji dzieła – przyp.]

Tak czy inaczej, nie da się nagłośnić sprawy, skutecznie napiętnować sprawcy czy doprowadzić do zmiany skostniałej sytuacji próbując myśleć w skali mikro. Albo makro albo nic i sprawa przepadnie w czeluściach własnej „bańki”, w sensie takim, że tylko faktyczni twórcy rynku będą o niej później pamiętać.

Jest jeszcze jedna droga dotarcia do mediów i widzów z mocnym przekazem, niekonwencjonalna, ale jest. To ujawnianie przypadków przemocy w realizowanych spektaklach tanecznych albo czytanie stosownych oświadczeń przed wszystkimi pokazami scenicznymi, warsztatami, festiwalami i innymi działaniami artystycznymi. Wyobraźmy sobie ogólnopolską akcję tego typu i jej medialno-społeczne reperkusje. Problem jednak w tym, że środowisko tańca nie jest do tego odpowiednio zjednoczone oraz zorganizowane. Cały czas nie stworzyło dla siebie żadnego alarmowego mechanizmu, w którym mogłoby upominać się o swoje prawa (nie tylko prawa do wolności od przemocy, ale też prawa do godnej płacy, ubezpieczenia zdrowotnego, przyzwoitych warunków pracy, umów, itp.).

Polski taniec nie ma silnej organizacji zrzeszającej większość osób z rynku, które tańczą lub z tańcem są związane zawodowo/zarobkowo, nie ma organizacji, która chroni członków swojej społeczności. Dla porównania, polski film takie organizacje – i owszem – posiada, to Stowarzyszenie Filmowców Polskich (zrzeszenie twórców), Związek Artystów Scen Polskich (organizacja zbiorowego zarządzania), Krajową Izbę Producentów Audiowizualnych (izba gospodarcza) i inne mniejsze, bardziej wyspecjalizowane, np. dotyczące tylko reżyserów czy animatorów. Ta reprezentacja ma wpływ. Ma też możliwość wypracowywania odpowiednich standardów we własnym środowisku. 

Polski taniec nie ma nie tylko tego, nie posiada także ambasadorów, wylansowanych gwiazd czy rozpoznawalnych przez masy autorytetów, które mogłyby pomóc w zwróceniu uwagi na problemy wielkiej wagi w swoim środowisku, takich jak przemoc czy szerzej – prawa człowieka. Nie bójmy się mówić o tym, że o prawa człowieka tu chodzi, skoro pierwszy artykuł Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka stanowi, że „Wszyscy ludzie rodzą się wolni i równi pod względem swej godności i swych praw”.

Sedno nie tkwi w wielkości środowiska czy w wysokości funduszy na taniec przeznaczanych. Tutaj chodzi o niedostateczny prestiż i uznanie, o sposób działania, o jedność, o silną merytorycznie organizację i reprezentację (w tym prawną). A także o rozumienie roli mediów i sposoby postępowania z nimi. Wreszcie o wytworzenie skutecznych, solidarnościowych  mechanizmów alarmowych. Tego wszystkiego polski taniec wciąż nie ma.

Możemy krzyczeć „Nie jesteś sam”/„Nie jesteś sama”, ale to nadal jeszcze wołanie na puszczy. Aby cokolwiek mogło się zmienić w sposób trwały – potrzebna jest rewolucja  podejścia i myślenia o społeczności tańca jako o jedności, a nie jako o zbiorze indywidualności artystycznych, które kooperują ze sobą tylko od wielkiego dzwonu. Liderzy ze świata tanecznego powinni jak najszybciej doprowadzić do zjednoczenia się środowiska, a wykorzystując własne zasoby, wiedzę i pracę wspólnie zbudować trwałe mechanizmy działania kolektywnego i współpracy obejmującej także interwencje w sytuacjach kryzysowych. Nie ma sensu deliberować bez końca o oczekiwanej zmianie, lecz trzeba BYĆ ZMIANĄ, którą chcemy w świecie zobaczyć.

Sandra Wilk, Strona Tańca

Artykuł Hanny Raszewskiej-Kursy „Nie jesteś sam/a. Taniec na drodze do antyprzemocowej solidarności” można przeczytać w serwisie kwartalnika teatralnego „Nietak!t”: http://www.nietak-t.pl/nie-jestes-sam-a-taniec-na-drodze-do-antyprzemocowej-solidarnosci