Duchy Matki Ziemi, czyli dwa spektakle butoh na brzegu Świdra

Duchy Matki Ziemi, czyli dwa spektakle butoh na brzegu Świdra

Rzecz działa się 17 sierpnia 2024 r. podczas wydarzenia „Stare Mokoszowe, czyli Święto Matki Ziemi nad Świdrem”. Tu, przy tej naprawdę pięknej rzece, pierwszy raz miałam okazję uczestniczyć w przygotowaniach do dwóch pokazów butoh. Pierwszym był spektakl „(L)Śniąca” Sylwii Hanff, drugim „bli(s)kość” Anny Chudzik-Pawlik (ten performance, ze względu na jego specyficzny charakter, naprawdę także muszę zakwalifikować do sztuki butoh). 

Swoistym misterium było już samo zaznajamianie się performerek z przestrzenią – piaszczystym zakolem rzeki, silnie zarośniętym drzewami i krzewami, gdzie przy wodzie znajdowały się pozostałości dawnego ogniska ze złowieszczo wyglądającym, czarnym od wygasłych płomieni, ale wciąż niezachwianie stojącym pośrodku tych zgliszczy, drewnianym palem. 

Muszę przyznać, że już rozkładanie niezbędnych artefaktów, które miały być używane w obu przedstawieniach, było spektaklem samym w sobie, choć przecież widzów nie było nawet w pobliżu. Hanff okadzała przestrzeń, zapalała swoje świece, układała „na scenie” kości dawno zmarłych zwierząt – symbol śmierci, który de facto dostawał tym samym nowe życie, istniał w sztuce… 

Z kolei Chudzik-Pawlik po wcześniejszym dokładnym przejrzeniu całego terenu, wybrała sobie ustronniejszy kawałek gruntu i kopała w tym miejscu małą łopatką na rzecz swojego performance’u. Niezbyt głęboko tym razem, aby uszanować tutejszą przyrodę, nie zniszczyć zbyt wielu korzeni drzew i nie odebrać życia tutejszym roślinom. Mozolna była to praca w ogromnym upale (ponad 33 st. C w cieniu, a miejsce było naprawdę nasłonecznione). Jej pot kapał wprost do ziemi, tej samej, w której później ukryte zostały tkaniny i ubrania z wyszywanymi przesłaniami na temat uwolnienia ciała, kobiecości, świadomości, siły. 

Ogólnie czuć było, że w tych przygotowaniach trwa określony proces, a obie performerki wchodzą w stan wyciszenia (medytacji?), a tuż przed rozpoczęciem się pokazów wręcz oderwania się od rzeczywistości, „wejścia” w to, co ma się później wydarzyć. 

Rwący nurt Świdra płynął, na piasku przy rekwizytach pojawiały się zwierzęta – rozmaite owady, w tym ważka, która później odpoczywała na Sylwii Hanff podczas jej performance’u, okazała żaba, czarny pies zainteresowany pozostałościami truchła. Wszystko wpisywało się w te spektakle, niezwykle silnie związane z ziemią, kręgiem życia i śmierci, przyrodą, duchowością (a jak kto chce, to i z duchami). 

Wreszcie – oczywiście – ważni byli tu też widzowie, którzy zanim cokolwiek obejrzeli sami musieli zacząć doświadczać, bo aby zobaczyć cokolwiek trzeba było przejść spory kawałek rzeką, po drobnych, uwierających w stopy kamykach. Stali więc boso, jak i performerki, i siłą rzeczy zostali wciągnięci w klimat tych dusznych spektakli. Upał ich obezwładniał (część zrezygnowała ze stania i usiadła na ziemi), a cały ten trud trwania łagodził chłód bijący od rzeki, delikatny szum liści, plusk nurtu, wreszcie kojący dźwięk płaskiego szamańskiego bębna będący tłem dla obu prezentacji. 

Chcieli czy nie – musieli to poczuć i widzieć wyabstrahowani od cywilizacyjnego świata, bo wszystko dookoła było dzikie, nieuregulowane, niemal nie dotknięte ręką człowieka. Pytanie, na ile to widzieli pozostaje jednak otwarte, wszak, jak pisał amerykański pisarz i poeta Ralph Waldo Emerson („Nature”, 1836): „Prawdę mówiąc, tylko nieliczni dorośli potrafią zobaczyć naturę. Większość ludzi nie widzi nawet słońca”. 

Grany jako pierwszy rytualny performance butoh „(L)Śniąca” Sylwii Hanff z początku wydawał mi się być powolnym, cichym połączeniem z naturą. Płynął w kryjącym się powoli za drzewami słońcu niczym sen. Powoli objawiały się w nim różne obrazy, jak taniec z płomieniem świecy, balans na granicy upadku, składanie na szczycie wbitego pala czegoś w rodzaju ofiary z wody, zaczerpniętej z rzeki starą stołową łyżką. Te oniryczne sceny wynikały z poprzednich i przenikały się wzajemnie, nie było w tym żadnego zgrzytu w tempie czy nasileniu. Ale do czasu! 

Performerka, w wyciszeniu przeżywająca jakieś wewnętrzne procesy i spotkania, gdy tylko dotknęła czerwonej świecy, której „krew” następnie wylała na jedną z kości, przeszła nagle w inny, gwałtowny, stan. Scena wejścia tej długiej kości (chyba żebrowej) pomiędzy jej ciało, niemal w jej ciało, wyzwoliła część niezwykle intensywną, mroczną, agresywną, silnie sensualną (a może i seksualną?), co doprowadziło jej ciało do całkowitego rozedrgania. A ten ból, ten jakiś pierwotny, atawistyczny trans, ukoić mogła już tylko rzeka, jej rytm, nurt. Wyjątkowo podobała mi się kolejna część, czyli scena „karmienia” wody winogronami (wcześniej pojedynczymi gronami częstowani byli społecznościowo widzowie „(L)Śniącej”), których wielka, granatowa kiść leżała wcześniej na sporej zwierzęcej czaszce. Wyglądało to jak przebłagiwanie lub proszenie o łaskę. O uciszenie, uzdrowienie, otoczenie opieką i zmycie wszelkich wcześniejszych doświadczeń. Takie można było odnieść w każdym razie wrażenie, gdy w wodzie ciało Hanff wreszcie się uspokoiło. Jakby woda wymyła z niej całą mroczną energię, tak skutecznie, że aż do jakiegoś chwilowego snu. Właśnie wtedy przyleciała ważka, która odpoczywała na jej mokrej łydce, a później na palcu stopy. Niby drobiazg, ale to się nie zdarza, nie w kluczowych momentach plenerowych spektakli, więc wrażenie było takie, jakby przyroda po prostu odpowiedziała na wezwanie... 

Spektakl zakończył się oddalającym się od publiczności spacerem rzeką ku horyzontowi... Biała sylwetka tancerki zamazywała się w lśniących pobłyskach gasnących promieni słońca na wodzie. A całość udanie uzupełniały śpiew i gra na bębnie Anny Chudzik-Pawlik. 

To było naprawdę mocne butoh. Takie, które w każdych warunkach może zadziałać na obserwatorów i zburzyć ich wewnętrzną stagnację (używam tego akurat określenia, choć formalnie zarezerwowane jest we współczesnym języku głównie do gospodarki, bo pasuje tu wręcz idealnie, skoro pochodzi od od łacińskiego słowa stagnum oznaczającego „stojącą wodę” – przyp.). Tak się zresztą wydarzyło, że owa „stojąca woda” – tu rozumiana jako emocjonalny spokój i bezwład – została w oglądających wzburzona, bo tuż po zakończeniu „(L)Śniącej” widzowie byli wyraźnie poruszeni, niektórzy, chyba nawet lekko wystraszeni (ci wycofali się nie czekając na drugą część wieczoru), od razu chcieli rozmawiać ze sobą wzajemnie i z samą performerką... 

Po krótkiej chwili przyszedł czas na drugi performance, czyli na spektakl „bli(s)kość” Anny Chudzik-Pawlik, do którego powolny rytm wybijała Sylwia Hanff. Praca ta jest wręcz dedykowana postaci Mokoszy – słowiańskiej bogini, Matce Ziemi Wilgotnej, więc doskonale wpisywała się w czas i w to konkretne wydarzenie. Ale i tak nie było łatwo. 

Tuż za głównym polem gry, na przygiętym do ziemi omszałym pniu drzewa, usiadło dwóch mężczyzn zajętych swoimi smartfonami. Kontrast między nimi (zatopionymi w świecie cyfrowym i nie zwracającymi uwagi na otaczającą naturę), a Chudzik-Pawlik (zatopioną w zauważaniu i godzeniu się z przyrodą i nie zwracającej uwagi na świat cyfrowy) był jak biel i czerń. Ale wraz z rozwojem akcji, okadzaniem szałwią terenu i każdego z widzów osobno, z wykopywaniem z ziemi poszczególnych materiałów i troskliwym układaniem i rozwieszaniem ich dookoła, wirtualny świat przegrał, został schowany, porzucony. Przyjemnie było patrzeć jaką realną siłę ma sztuka. To ona sprawiła, że telefony zostały ukryte w kieszeniach, wszelkie rozmowy zgasły, a na brzegu Świdra była już tylko ona. Ona sztuka, ona Mokosz i ona performerka oddająca się bogini Ziemi pod opiekę. 

Ten pokaz „bli(s)kości” miał wyjątkowo silne emocjonalnie wykonanie. Przeżycia Anny Chudzik-Pawlik, gdy wykopywała i przytulała, niczym odzyskane dziecko, „przemienione” materiały: ubrudzone i pachnące ziemią, były bardzo widoczne i poruszające. Podobnie jak proces nakładania na siebie ziemi, chowania się pod nią, i z nią. 

Całość – po prostu niezwykle prawdziwa, ale też niezwykle inspirująca, budująca, prowokująca do przemyśleń na temat własnego ciała, o tym czy i jak je postrzegamy, o tym czy się nim opiekujemy, leczymy jego rany, o tym czy je akceptujemy. W moim odczuciu Chudzik-Pawlik wbrew pozorom nie tylko wskazuje nam własną drogę szukania jedności i ochrony w naturze w „bli(s)kości”, to też jej feministyczny krzyk. Aby to zobaczyć, wystarczy wejść w tę pracę głębiej i uważniej przyjrzeć się wzorom oraz hasłom widocznym na tkaninach grających tu niezwykle ważną rolę; to obrusy, jakie kładziemy, by ocieplić przestrzeń, na stół – główny symbol domostwa, ale też ubrania, które na co dzień nas okrywają. Warto się zastanowić nad tym, czy okrywają, a może... skrywają nasze ciała. 

To był także ten pierwszy raz, gdy oba te spektakle zostały połączone w jeden wieczór. Stanowiły wzajemne uzupełnienie, a razem dawały swoistą pełnię. „(L)Śniąca” Sylwii Hanff była wstrząsającą podróżą spod ziemi w górę, a „bli(s)kość” Anny Chudzik-Pawlik poruszającym zejściem do ziemi w dół. Oba jednak łączył temat uwalniania się, pokonywania ograniczeń, kobiecości, pierwotnego, rytualnego spotkania z samym sobą, z własną głębią. 

I na koniec. Wracając zabrałyśmy ze sobą reklamówkę różnokolorowego, drobno potłuczonego szkła, porozrzucanego na całym tutejszym terenie przez jakichś poprzedników (nie chcę się brzydko wyrażać, więc „mniej czułych na piękno przyrody”). Będę o tym naszym drobnym geście myśleć, jak o rodzaju opieki i podziękowaniu brzegowi Świdra za tę gościnę. 

Powrót był milczący, jakoś psychicznie i fizycznie oczyszczający. Szło się powoli, z niemałym trudem, bo wbrew rzece, bo pod prąd. Krok po kroku brodząc w tej krystalicznie czystej, chłodnej wodzie i czując ból wywoływany przez kamienie ukryte w jej ziemi. Czy to nie dziwne, że dna rzeki nigdy literalnie nie nazywamy ziemią, a co najwyżej gruntem? Ale to też ziemia, mokra ziemia, Mokosz – nomen omen, a dokładniej skała (tyle że luźna). Taka sama, po której stąpamy zdobywając swoje szczyty. 

Sandra Wilk, Strona Tańca 

„(L)Śniąca” Sylwia Hanff/Teatr Limen Butoh - rytualny performance butoh, wykonanie: Sylwia Hanff, muzyka (na żywo): Anna Chudzik-Pawlik, pokaz w ramach: Stare Mokoszowe, czyli Święto Matki Ziemi nad Świdrem, pokaz: brzegi Świdra, 17.08.2024 

„bli(s)kość” Anna Chudzik-Pawlik - performance, reżyseria i wykonanie: Anna Chudzik-Pawlik, muzyka (na żywo): Sylwia Hanff, pokaz w ramach: Stare Mokoszowe, czyli Święto Matki Ziemi nad Świdrem, pokaz: brzegi Świdra, 17.08.2024