Misja niemożliwa

Polonautki, foto: WILK
„Zeżarli nasze święte jabłka!” – słowami Ekscelencji z nieśmiertelnej „Seksmisji” (1983) można śmiało rozpocząć recenzję premiery „Polonautki”, w której tancerki pokusiły się o symulację Pierwszej Polskiej Kobiecej Misji Kosmicznej i przeprowadzenie ataku – choć zapewne nie miały takiej intencji – na najsłynniejszą polską komedię o futurystycznym świecie kobiet. Ale jeśli już trzymać się tej filmowej konwencji – na to oskarżenie, autorki muszą odpowiedzieć tak samo, jak bohaterowie filmu Juliusza Machulskiego: „Święte, te psiary święte?”.

O co w zasadzie chodzi? O to, że Aleksandra Kostrzewa (choreografia i dramaturgia) oraz Olga Briks i Ewa Noras (choreografia i wykonanie) snując taneczną opowieść o ucieczce kobiet w kosmos, w niezgodzie na świat zastany, a w poszukiwaniu własnej podmiotowości i sprawczości postanowiły oprzeć się na popkulturowych kliszach. Widzimy więc w spektaklu odniesienia do komiksów czy filmów o Wonder Woman i słyszymy np. słynny popowy utwór „Venus” Shocking Blue, ale nie czuć tu zupełnie odniesień do całego gatunku muzycznego – space rocka – który swego czasu wiódł prym i dyktował trendy na światowych scenach muzycznych swoim odrealnionym brzmieniem przywołującym nastrój międzygwiezdnych podróży. Mowa na przykład o Deep Purple „Space Truckin’” opowiadającym o podróżach z planety na planetę, niczym z jednego baru do drugiego, o Modest Mouse i „Space travel is boring”, w którym bohaterka (sic!) wygrywa lot w kosmos i leci na Księżyc samotnie, o Eltonie Johnie i jego „Rocket Man” – historii o samotności zdobywcy kosmosu przez superbohatera, o Queen i ich utworze „’39” opisującym dramat astronautów podlegających dylatacji, tj. zwolnionemu upływowi czasu w stosunku do tego na Ziemi, o zespole Europe i hitowi „The final countdown” opartemu na finałowym odliczaniu przed lotem na Wenus (nomen omen) czy oczywiście – i po pierwsze – o najsłynniejszym  utworze z nurtu space rocka, czyli o „Space Oddity” Davida Bowiego. Jego legendarny protest-song zainspirowany pionierską misją załogi Apollo 11 opowiada o superbohaterze Majorze Tomie uwięzionym w przestrzeni kosmicznej i jest absolutnym światowym kanonem kulturowym w temacie podboju kosmosu przez ludzi.

W „Polonautkach” nie ma także jasnych odniesień do filmów, książek czy innych znanych  „kosmicznych” dzieł kultury, ale także – co najciekawsze – do polskich prac dotyczących lotów w kosmos, od fantastycznych powieści Stanisława Lema począwszy, a na „Hydrozagadce”, która jest opowieścią o polskim (sic!) superbohaterze Asie, kończąc…

Kim więc są bohaterki „Polonautek” – Eva i Hydryna – skoro nawet ich imiona nie są polskie? Nie wiemy. Jak i tego czy to na pewno jest opowieść o POLSKIEJ misji kosmicznej.  Jak to się ma do zapowiedzi o podążaniu śladami podróży bohaterskiej?

Dokumentacja prawdziwych lotów kosmicznych i lichego udziału w nim kobiet wyświetlana na ekranie to trochę za mało, szczególnie jeśli choreografia przybrała prześmiewczą, satyryczną formę. („Moje małe jabłuszka, kto mi je zwróci? Co za nieszczęście…”).

Premiera „Polanutek” (pełny tytuł spektaklu to „Polonautki, czyli Pierwsza Polska Kobieca Misja Kosmiczna”) – wyprodukowana w ramach programu rezydencyjnego „StartUp – Scena dla Młodych” – odbyła się 11 września 2021 r. w Centrum Teatru i Tańca w Warszawie. W surowej przestrzeni teatru studyjnego zadbano nawet o rozstawienie krzeseł tak, by stworzyć wrażenie obserwacji z różnych punktów, jak dzieje się to przy startach rakiet kosmicznych. I w tej tajemniczej przestrzeni zaproszono nas do podróży w nieznane.

Spektakl zaczął się bardzo ciekawie, bo widzowie zostali zawieszeni między faktami dotyczącymi międzynarodowych lotów kosmicznych, a komicznym, naprawdę zabawnym, nagraniem z przygotowań polskich astronautek do lotu. Można nawet powiedzieć, że jaki kraj takie przygotowania. Wszystko tu było „z dykty” – porozumiewanie się z komorą do ćwiczeń (umiejscowioną na mikroskopijnym balkonie) przez rurę do odkurzacza, ćwiczenia wytrzymałościowe mające przygotować do uodpornienia uczestniczek misji na przeciążenia przy starcie w kosmos, które były wykonywane w zwykłej siłowni na świeżym powietrzu, itp. A później Eva i Hydryna pojawiły się na scenie i rozpoczął się start ich niewidzialnej rakiety…

Skąpane w kłębach białego dymu bohaterki w kombinezonach powoli odkrywały swoje możliwości ruchowe. Początkowo w zwolnionym tempie (nieważkość), a później coraz szybciej, aż do pełnego uziemienia. Ciekawa w sumie była decyzja o wykorzystaniu techniki floorwork, która jest ostatnią, jaką należałoby wybrać opisując podróż w kosmos, gdzie zarówno na statku, jak i na planetach przyciąganie (ziemskie) nie występuje lub występuje jedynie w znikomym stopniu, a w kontrze z rezygnacji – niemal całkowicie – ze skoków. To pewnie była celowa prowokacja, pokazanie, że bieg rzeczy da się odwrócić, a każdy stereotyp złamać.

Wiele ze scen „Polonautek”, czy może lepiej procesów, jakie z widowni obserwowaliśmy, bardzo mi się podobało. W tym powolne odkrywanie siebie, swojej cielesności, tożsamości czy nawet własnych praw, symbolizowane przez zdzieranie kolejnych warstw srebrnych kombinezonów więżących kobiece ciała. Im bardziej tancerki (Olga Briks i Ewa Noras) miały mniej fizycznych ograniczeń, tym bliżej były swojej towarzyszki tego lotu w nieznane…  Wszystko przebiegało powoli, w duchu kontemplacji, choć bez siły, jakiej można było się spodziewać po tym, feministycznym przecież, spektaklu.

I nagle bum. Na scenę wkroczyła kolejna postać odgrywana przez Wojciecha Dolatowskiego, wokalistę wykonującego na żywo utwory autorstwa Zuzanny Wrońskiej i Barbary Wrońskiej. Ten queerowy bohater, występujący w połyskliwym kostiumie, na wysokich szpilkach, z gestykulacją i sposobem bycia charakterystycznym dla drag queen, stał się tutaj symbolem kosmity (kolejne jego wejście było w kostiumie rodem z filmów science-fiction). Jakie to gorzkie, a także jakie to polskie, że każda odmienność genderowa właśnie tak jest postrzegana. Na szczęście wtłoczony w tę rolę Dolatowski (zaznaczmy, że nie zasłużył wśród autorek na nadanie mu scenicznego imienia, szkoda) – wymknął się całej zakładanej koncepcji „Polonautek”. Miał należeć do symbolicznego całego wszechświata, być swoistym tłem, przed którym kobiety budują równość, godność, duchowość, współodczuwanie i własną podmiotowość, a nawet alternatywne zasady funkcjonowania społeczeństw (w kosmosie, bo na Ziemi, a dokładnie w Polsce, to raczej w krótkim czasie nie da rady), a on po prostu wszedł, wziął mikrofon i… skradł całe show.

Stało się to, co zawsze. Kobiety zeszły na dalszy plan, zostały zepchnięte z piedestału przez mężczyznę. I w zasadzie wydarzyło się to na ich własną prośbę.

Ten przypadkowy efekt dodaje na szczęście wartości – choć uprzedzam, że czekają nas gorzkie przemyślenia – całemu spektaklowi. W związku z tym wszystkie panie na widowni mogą śmiało trójce choreografek wykrzyczeć, że „Nieźleście nas urządziły, siostry”, a potem pójść do domu z przykrą świadomością, że patriarchatowi do skonania jest jeszcze bardzo daleko. O kapitalizmie to już nawet nie mówiąc, bo i do tego wątku odnoszą się artystki. Patriarchat tkwi w nas bowiem jak wirus, który się wciąż odradza, mimo chwilowego uśpienia… 

Sandra Wilk, Strona Tańca

„Polonautki, czyli Pierwsza Polska Kobieca Misja Kosmiczna”, choreografia i dramaturgia: Aleksandra Kostrzewa, choreografia i wykonanie: Olga Briks i Ewa Noras, teksty i kompozycja piosenek: Zuzanna Wrońska, Barbara Wrońska, wykonanie piosenek: Wojciech Dolatowski, kostiumy: Zuzanna Maria Białecka, Maria Kompf, wideo: Wojciech Stupnicki, Olaf Malinowski, zdjęcia: Kate Phellini, plakat: Agata Gansiniec, spektakl wyprodukowany w ramach projektu prezydenckiego „StartUp – Scena dla Młodych” w Centrum Teatru i Tańca w Warszawie, premiera: 11-12.09.2021, pokaz: Centrum Teatru i Tańca w Warszawie, 11.09.2021