Mam dar śnienia. Zazwyczaj pamiętam akcję swoich snów, ze szczegółami zdarzeń, otoczenia i przeżywanymi emocjami. Stąd, gdy umówiłam się po cichu z jedną performerką butoh (Anną Juniewicz), że podejmę próbę zrelacjonowania „Synchronii” poprzez medium snu, wydawało mi się to niezbyt trudnym zadaniem. Ale, gdy tylko zaczęłam pisać, zrozumiałam, że ta obietnica została złożona nieopatrznie, wszak opisywanie snów (tak samo jak doświadczanie butoh) samo w sobie jest totalnym przekraczaniem granic...
„Synchronie” były łączonym wieczorem performance art i butoh, który odbył się 29 lipca 2025 r. w warszawskiej Galerii Lotna. Wystąpiło podczas niego aż siedem artystek: mieszkająca w Berlinie polska performerka Alexandra Hołownia, międzynarodowa performerka mieszkająca w Finlandii Josef Ka oraz warszawskie tancerki/performerki butoh: Sylwia Hanff (Limen Butoh), Magdalena Jakubów, Anna Juniewicz, Maja Radecka oraz Agata Sokół.
Wewnątrz własnych fantazji i pragnień
Nie zdążyłam nawet oswoić się z tutejszą przestrzenią, a już zaczął się performance „Gra” Alexandry Hołowni, inspirowany fotografiami japońskiego artysty Nobuyoshi Araki, a nawiązujący do seksualnych praktyk sado-masochistycznych. Widząc leżące na podłodze rekwizyty, zawczasu ukryłam się za szafką z telewizorem z myślą, że jeśli przetrwam ten pokaz emocjonalnie, to wytrzymam i pozostałe.
W „Grze” performerka siedząca na krześle jako domina, używa nitek i sznurków, którymi owija swoje członki i przywiązuje się do oparcia. Symboliczne to, choć podane w lekkiej formule, nawiązanie do erotycznej japońskiej sztuki wiązania. Ale ta historia o granicach pożądania, erotycznej pasji w S/M, w zasadzie nie jest dosłowna. Wszystko jest tylko symbolicznie zaznaczone. Mamy też tutaj drażniący poczucie estetyki nadmiar elementów. Maskę, kwiaty, coś w rodzaju woalu/welonu, czerwone buty na koturnach, żółte eleganckie szpilki, czarne cekiny, koronkową rękawiczkę, bransoletki, czerwoną szminkę, perfumy, skórzany pejcz. Dodatkowymi fetyszami są warzywa i owoce mające falliczny kształt. Ich zjadanie jest tu aktem zawieszonym między erotycznym wabieniem i kontrolowaną prowokacją a przemocą; ale cały performance w żaden sposób nie przekracza integralności ciała – to pozostaje nienaruszone. Nawet użycie pejcza jest tu w wersji „soft”, smagane nim są jedynie szpilki. A więc obserwujemy tylko pragnienie, marzenie, wizję...

Spektakl Hołowni uważam za ciekawy, głównie dzięki temu, że zdecydowała się ona zbadać własne fantazje czy wyobrażenia w obszarze „zakazanego” pożądania. Mógł zająć umysły widzom, ale do mnie jakoś nie przemówił, niczego nie obudził – miałam wrażenie, jakby to była jedynie część całego procesu, celowo okrojona z obszarów niepokojących czy zbyt silnych. No chyba, że celem było stworzenie inteligentnej satyry na świat BDSM, a całość tego performance była tylko tytułową grą z nami, widzami, spodziewającymi się wszystkiego (w końcu to wieczór butoh), a dostającymi tylko delikatny trop. Wtedy tak – obrana formuła, oparta na niedopowiedzeniach, będzie absolutnie przekonująca. Także dla mnie.
Świst pejcza zrobił oczywiście swoje, bo to bardzo mocny (też znaczeniowo) dźwięk. Niemniej, choć ścisnął mi się żołądek, nie zamknęłam nawet oczu. Poczułam się całkiem silnie.

Nasza pamięć i nasza zguba
Po odejściu od pola gry Hołowni niemal zderzyłam się z warszawską performerką Agatą Sokół. I to spotkanie było dla mnie jak przerzucenie na drugą stronę rzeczywistości. Sokół o drobnej budowie ciała, tu naga i pomalowana cała na biało, była w Galerii Lotna niczym postać „anioła” czy „obserwatora”, którego przed laty zagrał Artur Barciś w nieśmiertelnym telewizyjnym „Dekalogu” Krzysztofa Kieślowskiego. [Aktor w ubiegłym roku opowiedział w radiowej „Trójce” o swej roli: – Na planie nigdy właściwie o tej postaci nie rozmawialiśmy. Mówił „tu stoisz, tu jest kamera” i tyle. Kiedyś, kiedy zapytałem, „ale kogo gram?”, Krzyśkowi się wymsknęło „Kogoś, kto wie więcej” – przyp.]. Różnica jednak była taka, że w Lotnej nie dostaliśmy nawet możliwości zobaczenia twarzy butoh „anioła”. Spotykaliśmy w różnych miejscach samą tajemniczą postać, która „wie więcej”. To był nasz łącznik pomiędzy poszczególnymi światami. To było ostrzeżenie przed przeszłością i przyszłością, nasza pamięć i nasza zguba, wręcz nasze „memento mori”.

Nie wiem, dlaczego zobaczenie Sokół niezwykle mnie poruszyło. To chyba kwestia zaistniałego kontekstu, fakt, że była wśród ludzi a nie „na scenie”. Spodobało mi się to także koncepcyjnie. „Anioł Zagłady” jest bardzo prosty w formie. Cały performance opiera się na powolnym poruszaniu się do przodu, wykonawczyni jest bez ubrania, a twarz ma schowaną za wojskową maską przeciwgazową. Jej performance, który powstał w reakcji na pandemię koronawirusa SARS-CoV-2, jest nie tylko wspomnieniem milionów zgonów i globalnego strachu towarzyszącego zachorowaniom na Covid-19, możemy w nim widzieć też nawiązania do kryzysu klimatycznego albo do konfliktów zbrojnych. Jak dla mnie to symboliczna, hasłowa, recepcja destrukcyjnych zachowań całej ludzkości, które doprowadzają do umierania naszego świata wewnętrznego i Ziemi jako planety.
Choć widziałam ten „kostium” wcześniej – to pojawienie się Agaty Sokół wśród ludzi, tuż przy mnie, było tak zaskakujące, że przypomniał mi się pewien sen. W nim naga kobieta zasłaniająca zmiętą gazetą swoje usta, szepcze do mnie zza mokrych liter prośbę o pomoc. Łapie mnie przy tym za rękę, a gdy patrzę na jej dłoń, ta staje się przezroczysta... Jakby ta prośba o ratunek była tak kosztowna, że usunęła jej całe jestestwo, obecność, byt.
W „Aniele Zagłady” też jest coś z tego snu. Dostrzegam to, gdy zauważam przebijające się przez białą farbę liczne tatuaże performerki. Farba zatarła wszelkie „wieczne znaki”: inspiracje, pamiątki, wizualne odzwierciedlenie pasji, osobowości. Sprawiła, że Agata Sokół jako człowiek zniknęła, a została tylko ta biała, straszna postać. Patrzę, jak obecni w galerii odsuwają się od Sokół, jakby jej nagość parzyła ich zmysły i ciała żywym ogniem. Ona zaś idzie beznamiętnie do przodu, w jej ruchach nie ma żadnych widocznych reakcji na to wszystko. Jak gdyby ten świat nie mógł jej dotknąć. Jakby była ponad tym światem. Z przesłaniem, którego nie możemy pojąć (albo pojąć nie chcemy)...

Depresyjny marsz przez ogień
Za oknem kolejna akcja. To Josef Ka i jej „FACE: tribute to Günter Brus”. Polem działań tej nomadycznej performerki jest ogromny taras przylegający do Galerii Lotna, jego kamienne płyty zarosły w szparach całkiem spore rośliny dzikie. Tu Josef Ka układa w dwóch rzędach survivalowe kostki do rozpalania ognisk i wkracza w ten swój „tunel” w czarnym fraku i z zapalonymi pochodniami w obu dłoniach. Powoli rozpala się jej ognista ścieżka. Widać było, że performerka włożyła pewien trud w to, by nie sparzyć owocujących właśnie istnień, ale ogień to nieposkromiony żywioł, więc i tak niektóre spłonęły. Na skraju tarasu wyciąga szeroko ramiona ku niebu. Pożar na niebie. Ach, co to był za widok, gdy jęzory płomieni lizały ten nieskalany żadną chmurką błękit! [A jeśli skoczy?].
Powrót ku oknu jest ciężki. Josef Ka ciągnie za sobą coś w rodzaju gongu. Zgrzyt metalu o kamień burzy spokój, staje się dominującym elementem akcji. Z witalnej sceny kultu młodości i siły przechodzimy w czas cierpienia, jakiejś nienazwanego trudu istnienia. A gdy performerka znów staje tuż przy szybie, widzę, jak w jej stroju odbijają się postaci wszystkich stojących za mną. Siebie też widzę w jej brzuchu. To było coś. Scena wyglądała, niczym fantazja senna na żywo: widzowie chcąc nie chcąc wchodzą wprost w ciało artystki, są w nim, przeglądają się w nim… To na sto procent nie mogło zostać wcześniej zaplanowane, to był po prostu dobry czas, gdy światło zewnętrzne i wewnętrzne odbijało się w szybach o tej godzinie akurat tak, a nie inaczej.

Kiedy oglądałam „FACE: tribute to Günter Brus”, nie znałam tytułu tego performance, więc nie odnoszę się także i teraz do artystycznego konceptu związanego z tym austriackim artystą (1938-2024). W Galerii Lotna całość przypominała mi czarno-białe obrazy malarskie i zdjęcia z okresu europejskiej powojennej awangardy, więc klimat został przez performerkę zachowany wręcz idealnie.
Zwrot akcji i już Josef Ka goli sobie maszynką pusty pas na głowie, na który leje czarną farbę. Ta odcina się drastycznie od jej pomalowanej na biało twarzy. Czarna linia, potem plama spływa w zwolnionym tempie niszcząc znane rysy... Widok jest taki, jakby ktoś odtworzył właśnie na żywo początek epizodu depresyjnego. Wiecie, ten czas, gdy „smoła” powoli, ale nieubłaganie, zalewa mózg, pochłania swą gęstą ciemną materią całe światło wraz z wszelką radością. [Znam tego potwora. Znam te straszliwe sny, które razem z nim przychodzą]. A Josef Ka rozmazuje jeszcze tę czerń o szybę. Pełna deformacja. Zniszczenie harmonii. Prowokacja wręcz.
To było tak plastyczne, tak prawdziwe... A kiedy performerka odchodzi, na szybie zostaje namacalny ślad jej obecności. Z mojej perspektywy to czarna „chmura” na czystym, błękitnym niebie.
Gdy Josef Ka dociera do drugiego wyjścia z tarasu, tam właśnie, w głębi galerii, zaczyna się kolejna część „Synchronii”...

Koło życia bez „czwartej ściany”
Wracam do swojej „kryjówki” za szafką z telewizorem, bo po drugiej jej stronie Sylwia Hanff zaczyna swój improwizowany performance „W miejscu niemożliwym”. Wchodząc w swój specjalny stan jest tak odwrócona, że przez dłuższy moment jej twarz widzę tylko ja. Nie robię zdjęcia. Nie wolno w takim momencie. Deska, ogień, wosk, stara łyżka na sznurku – te proste i jednocześnie tajemnicze artefakty często pojawiają się w jej improwizacjach. Warunki są jednak słabe do skupienia, ludzie ze sobą rozmawiają, inni się przepychają, by zająć lepsze miejsca, część siedzi, część stoi, część jeszcze w ogóle nie zauważyła, że coś się tutaj dzieje. Trwa drobne zamieszanie.
A Hanff? Ona już jest w jakimś wewnętrznym transie, uziemiona przez tę deskę na głowie, powoli sunie centymetr za centymetrem do przodu. Cynowa łyżka na sznurku, która bujałaby się, gdyby szedł ktoś inny, wisi niemal bez drgnienia. Wszystko dzieje się teraz w tym charakterystycznym mikroruchu, niemal w bezruchu, w zwolnionym czasie i w zwolnionej percepcji. Można tylko wejść w to w całości albo od razu zapomnieć, że się cokolwiek istotnego dostrzeże lub przeżyje.
Zauważam wiotki materiał zawinięty na prawym nadgarstku… [Co?!]. Zanim jednak zagrał on swoją rolę patrzę uważnie na twarz i oczy performerki. Jakby była gdzieś indziej. A jednak w dosłownie kilka minut zaznacza swoją obecność tak silnie, że już nikt nie gada ani nie kręci się w przestrzeni galerii. Wszyscy z uwagą tylko obserwują, jakby byli sparaliżowani. Niebywałe. Ja też przez moment nie wiem, co się dzieje dookoła – po prostu trzeba patrzeć, przyjmować to.
Widząc odmienioną twarz Hanff podczas początku akcji „W miejscu niemożliwym”, wiem, że ona nie słyszy już niczego poza sobą i muzyką. A za chwilę pewnie także przestanie widzieć, bo materiał z nadgarstka posłuży do zasłonięcia jej twarzy. Warto tu dodać, że twórczyni Limen Butoh jako jedyna z siedmiu występujących tego wieczoru nie tyle incydentalnie przekroczyła „czwartą ścianę”, co po prostu bez lęku przeszła przez tę barierę. Nawiązanie bezpośredniej interakcji z publicznością zdarzyło się absolutnie naturalnie, i nie był to kontakt z jedną wybraną osobą, lecz aktywne wciągnięcie wielu widzów w realne współtworzenie i współodczuwanie zdarzenia.
Niezbyt dobrze widzę całość zdarzeń z poziomu „kryjówki”, więc wyjątkowo przechodzę na drugą stronę sali. Jestem bardzo blisko. Nigdy wcześniej fizycznie tak blisko butoh (i jednocześnie tuż przy innych go oglądających) nie byłam. Czuję ciepło innych ciał, też własny żar, bo gdy przez obiektyw widzę dosłownie każde drgnienie i to w świetle dnia, robi mi się gorąco. Nagle zwolniony gest i czas przyspieszają. Oho...

Hanff po zdjęciu deski z głowy kładzie ją na kolanach trójki oglądających. Ściąga materiał z ręki i zasłania nim swoją twarz. Po omacku sięga do małej miseczki z malinami i jeżynami. Są takie piękne, idealnie dojrzałe, prosto z lasu. Przykłada je do ust, ale przez materiał zjeść ich nie może. Słodycz jest niedostępna. Cóż za cierpienie… Co za męczarnia… Dla mnie równoznaczna z tym, jakby każdy jej gest był podawaniem porcji bólu. To ponoć nie to samo, ale tak właśnie wtedy myślę. Granica, bariera, materiał, szyba, mur, żelbeton – chroni wielu przed światem i cierpieniem, które rzeczywistość nam przynosi. Owszem, to chroni, ale też przynosi inny, nowy ból. Czy więc rację miał Epikur, którego filozofia opierała się na twierdzeniu (upraszczając), że szczęście... to brak cierpienia? Zastanawiam się nad tym patrząc. Będąc.
Słodki sok z owoców ścieka po zasłoniętej twarzy, zostawia na materiale swe nieusuwalne ślady (Grotowski i Beksiński byliby dumni). Płynie po ręce, kapie na podłogę. Jest czerwony i niemal czarny, niczym krew żylna i krew tętnicza. Ale nawet jeśli nie interpretować tego po swojemu, przyjmować po prostu sok za sok, to też jest przecież coś bolesnego w tej niemożności, w tym niezdobyciu. Zmarnowane krople soku owoców z lasu kapią na klepkę podłogową, która przywodzi na myśl las… Koło życia. Coś mi się robi wewnątrz od energii tych scen.
Gdy Hanff wykonuje iście ekwilibrystyczny przewrót z deską, a zapalona na desce świeczka przy tym nie spada ani nie gaśnie, rozlegają się brawa. Hanff ich nie słyszy. Myślę nawet, że jej skupienie było tak wielkie, że w ogóle nie pamięta większości reakcji widzów, ani tego jak tańczyła. Rozdeptuje owoce, które wysypały się z miseczki i zaczyna kontakt z kolejnymi osobami podając im swój główny artefakt. Taka butoh sztafeta. Ciekawe. Tymczasem patrzę z żalem na dorodne owoce na ziemi i przypomina mi się sen, w którym nurkowałam w przejrzystej, błękitnej wodzie z truskawkami. Małe czerwone „serduszka” zawieszone w wodzie na różnej głębokości, jak w żelatynie. Jakie to było piękne. Ale też nie mogłam ich zjeść, choć bardzo tego pragnęłam. Otwarcie ust pod wodą skończyłoby się niechybnym utonięciem. Przypomniało mi się to pływanie w odizolowanej od reszty świata przestrzeni, bo to także było „miejsce niemożliwe”...

Jaśniejsza strona butoh
Hanff prowadzi nas do innej przestrzeni i kolejnej części „Synchronii”, gdzie jeszcze przez chwilę będzie wraz z Mają Radecką i Magdaleną Jakubów. Duet Hanff i Jakubów w jej „Kagami” to jak połączenie ognia, wody i łagodnego wiatru. Hanff wygląda tu bardzo drapieżnie, Jakubów zaś delikatnie, ale obie płyną w harmonijnym ruchu, wspierają się, są połączone drewnem i ogniem w jedno ciało. [Kagami to nie tylko japońskie imię – zarówno żeńskie jak i męskie, ale też piękno, owoc i... mityczne lustro, zwane także Shinkyō, tj. „Boskie Zwierciadło”.]. Równolegle w pole wkroczyła Maja Radecka, z zupełnie innym działaniem.


Magda Jakubów i Maja Radecka są inne niż pozostałe performerki w „Synchroniach”, jako jedyne pokazują łagodną stronę butoh, a ich brak intensywności jest jak wypoczynek na bezludnej plaży. Radecka w swej „Przygodzie” wyraźnie wróciła z jakiejś podróży – wkroczyła przed widzów w wełnianej czapce z tytułowym napisem i z podróżną walizką, a później z namaszczeniem ogrywała zwykłe podróżnicze artefakty: telefon, okulary przeciwsłoneczne, naszyjnik z kolorowych koralików, samą walizkę... Wyglądało to wyjątkowo, bo nad jej głową wisiał nowoczesny obraz słońca, które z wyraźnym pobłażaniem na to wszystko „patrzyło”. Z kolei za plecami Jakubów wisiały obrazy bardziej miejskie i mistyczne, co kontrastowało ciekawie z jej wizerunkiem „prosto z łąki”, z kwiatami we włosach, czerwoną suknią i zasłoniętą białym tiulem twarzą.

W tej części wieczoru Maja Radecka w swym jakimś dadaistycznym procesie przyjemnie bujała wspomnieniami z dalekich wypraw, a improwizująca Magda Jakubów budziła mój podziw płynnością swojego tańca. Warto zwrócić przy okazji na ciało tej ostatniej tancerki, bo przy zachowaniu kobiecej sylwetki ma ona długie ręce i nogi, z podłużnymi mięśniami wypracowanymi z ruchu, a nie z podnoszenia ciężarów. Dysponuje więc „narzędziem” zawsze wyglądającym dobrze i interesująco w działaniu. Nigdy też nie wiadomo w jaki sposób wykorzysta ten potencjał. Tu udało jej się wprowadzić nastrój oniryczny, niemal medytacyjny…
Nagle przestrzeń opustoszała i w tym samym miejscu pojawiła się ostatnia z artystek tego wieczoru – Anna Juniewicz.

Od zniszczenia do uzdrowienia
O Jezu! Co to było?! Zobaczyć postać Anny Juniewicz w „Obchodzić się ostrożnie” to jak zobaczyć (bez żadnego wcześniejszego przygotowania) Czarnego Nazarejczyka, słynną ciemną drewnianą rzeźbę przywiezioną na Filipiny z Hiszpanii w 1606 roku, łamiącą powszechne wyobrażenie Jezusa Chrystusa jako człowieka białego. I przeżyć nagle ten kulturowy szok na poziomie wizualnym, mentalnym i emocjonalnym. [Przepraszam za to porównanie, to nie bluźnierstwo – spektakl nie miał żadnych religijnych odniesień, to jedynie moje mocne skojarzenie z publicznie oglądaną męką człowieka niosącego swój krzyż].
Widzę Juniewicz pierwszy raz na scenie w tak silnej, brutalnej i łamiącej psychikę roli. Pojawia się w cielistym, przylegającym kostiumie, a pod tą „skórą” ma jakieś narośle, guzy, deformacje. Kiedy z otworów w materiale zaczyna powoli, bardzo ostrożnie, wyciągać łańcuchy niczym własne flaki, w ogóle nie jestem w stanie tego zanalizować. Ani na poziomie wizualnym czy dźwiękowym, intelektualnym, emocjonalnym. To jest mocne, bardzo inne. Wywołujące ogromny niepokój.
Zamykam oczy, gdy kończy się pierwszy łańcuch. Nie chcę nic widzieć. Słyszę huk jego upadku na ziemię i zanim dobrze wybrzmi jego echo już cichutko pobrzękuje kolejny. Łańcuch za łańcuchem… Juniewicz z namaszczeniem wyciąga „z siebie” te obciążenia, później deformujące ją pęcherzyki z żółtym i niebieskim płynem [Mam myśleć o wojnie w Ukrainie? Nie mam siły sięgnąć jeszcze i tam...]. Performerka ma twarz absolutnie spokojną, jakby nic niezwykłego się nie działo. Po prostu patrzy gdzieś, gdzie my spojrzeć nie możemy.

Ale to wcale nie jest wszystko, bo oto Juniewicz zdejmuje swój kostium. Pod nim całe jej ciało wygląda jak niedawno pobite, jest niebiesko-fioletowe, jeszcze z czerwonymi szramami. Przeżywam wstrząs. Nie widzę farby. Widzę już tylko przemoc, ból całej istoty i istotę bólu.
Przyznam się, że mam taki powracający koszmar senny, w którym stoję pod prysznicem, a moje ciało wygląda bardzo podobnie. Nie mogę się jednak obmyć, bo ręce mam związane na plecach… Więc nie odwrócenie wzroku butoh tak wyglądającego i granego w takim skupieniu, było dla mnie nie lada wyzwaniem.
Z drugiej zaś strony to, co się wydarza, jest takie, że przypomina adaptację obcego śnienia. Ale jeśli Juniewicz miała taki sen, to cóż tak naprawdę musiało się w nim wydarzyć?! Jakie emocje i fizyczne reakcje musiała czuć? Przecież równie dobrze może to być opowieść o figurze obcego, który próbuje się wpierw jakoś dostosować do naszego świata, a gdy się to nie udaje, zdejmuje „ludzką skórę”, by ukazać swą prawdziwą naturę i postać...
Juniewicz jest stabilna jak skała we wszystkich nagich scenach. Krzyczy tym fioletowym ciałem bez żadnego gwałtownego gestu, bez nawet najmniejszego drgnienia warg. Czy chciała się w ten sposób odnieść się do zjawiska „paraliżu”, zamrożenia [ang. freeze – przyp.], które przeżywa większość ofiar fizycznej przemocy, nie mogąc podjąć trybu walki albo ucieczki? Jeśli tak, to się udało. Nie wiem, jak to możliwe, że przy takich obrazach udaje jej się to zrealizować w tak beznamiętny sposób; co jest tutaj ogromną dla niej pochwałą.

Ale jest w tym dojmującym performance także światło i nadzieja, bo potem performerka uzdrawia się, smarując swe ślady „męki” złotym brokatem, niczym cudowną maścią neutralizującą udrękę. I smagnięta tym „uzdrowieniem” przechodzi wśród ludzi, powoli ale zdecydowanie, na drugą stronę galerii, gdzie w czerwonej sukni czeka na nią Magdalena Jakubów. Juniewicz dotyka ją złotym kolorem, a Jakubów odpowiada tym samym. Troska wzajemna. Pomoc. Oparcie. Ciało. Pewnik. Bliskość. Dobro. Wspólnota. Spokój.
Patrzę na tę finałową scenę „Synchronii”, jak na wspaniały, ciepły sen, który mi się jeszcze nie przyśnił... I teraz nie odzywajcie się do mnie, proszę. Cicho, bo się spłoszy i nie przyjdzie.

Podsumowanie
„Synchronie” – projekt zainicjowany przez Sylwię Hanff/Limen Butoh to oryginalny pomysł przypominający półmaraton sztuki butoh. Siedem spektakli performance art i butoh pokazanych w warszawskiej Galerii Lotna przyniosło nie tylko możliwość szybkiego przeglądu najnowszych pomysłów czy inspiracji, ale też realnego przeżycia i uczestnictwa widzów w artystycznej współpracy. Taka nowa formuła pokazów (także dłuższa, jako kilkugodzinny maraton) ma moim zdaniem realną szansę na powodzenie. Jest świeża, nowa, nietypowa, w niczym nieprzypominająca klasycznych teatralnych wieczorów typu „double bill”, lecz raczej przywodząca na myśl tematyczne noce na undergroundowych performatywnych festiwalach. Nawet, gdyby takie długie łączone wieczory odbywały się jedynie incydentalnie, to i tak znacznie ułatwiałyby publiczności dotarcie do artystów i emocjonalne przeżycie sztuki butoh, tak często niesprawiedliwie pomijanej w głównych nurtach prezentacji tańca czy teatru.
„Synchronie” były tym bardziej wartościowe, że nie był to wieczór z wieloma osobnymi performance’ami, których twórcy nie znają siebie ani swoich prac, to była sztuka kolektywna, wydarzenie wspólnotowe – oparte na współpracy, współkreowaniu, przenikaniu różnych propozycji – połączone jedną ideą. Całość okazała się kreatywna, zmienna, momentami niepokojąca i dokuczliwa, a przez to nieobojętna.
Sandra Wilk, Strona Tańca
„Synchronie” – wieczór performance art i butoh: „Anioł Zagłady” Agata Sokół; „Gra” Alexandra Hołownia (Niemcy); „FACE: tribute to Günter Brus” Josef Ka (Finlandia); „W miejscu niemożliwym” Sylwia Hanff /Limen Butoh; „Kagami” Magdalena Jakubów; „Przygoda” Maja Radecka; „Obchodzić się ostrożnie” Anna Juniewicz, organizatorzy: Limen Butoh, Galeria Lotna, pokaz w ramach wystawy: „Let’s Face It”, pokaz: Galeria Lotna, 29.07.2025

