Gdy znów zapłoną stosy...

Święta wiosna - Sylwia Hanff, foto: WILK

Gdyby Sylwia Hanff zatańczyła „Święto wiosny” 400 lat temu – zostałaby spalona na stosie. Oprawcy rozrzuciliby z triumfem w lesie jej zwęglone kości albo, co bardziej prawdopodobne, zakopali w jakimś przeklętym miejscu z sierpem pod szyją, aby nawet w jakimś przyszłym życiu nie mogła powstać na nowo. Kościół katolicki w imię Świętej Inkwizycji zarzuciłby jej nie tylko pogaństwo czy czary, ale przede wszystkim herezję. A ponieważ wedle kanonu „De haereticis” z Soboru laterańskiego IV ekskomunikowanie heretyków pociągało za sobą konsekwencje także dla ludzi mających z nimi powiązania (byli karani jako ich obrońcy lub wspólnicy), także i nasz żywot, osób uczestniczących w pokazie tej artystki, zakończyłby się dosyć szybko*.

Ten stos byłby postawiony i podpalony zapewne w ramach zwalczania „herezji wolnego ducha”. Herezja ta, zdefiniowana w dekrecie „Ad nostrum” z 1312 r., obejmowała osiem punktów, wyznawcy zaś wybierali sobie z nich te, których się trzymali. Oto więc wybrane trzy: (1) Człowiek, w swym doczesnym życiu, jest zdolny osiągnąć taki poziom doskonałości, który czyni go bezgrzesznym i sprawia, że nie potrzebuje żadnej dodatkowej łaski od Boga. (2) Człowiek, który osiągnął taki poziom doskonałości, nie musi modlić się ani pościć, gdyż w tym stanie jego żądze i zmysłowość są w pełni podporządkowane duchowi i rozumowi, co sprawia, że może swobodnie spełniać zachcianki ciała. (8) Człowiek, który osiągnął stan doskonałości, podczas podniesienia Ciała i Krwi Chrystusa, nie powinien ich adorować, gdyż rozważanie o sakramencie Eucharystii byłoby przejawem niedoskonałości i zniżaniem się z poziomu najwyższej kontemplacji.

Dlaczego o tym piszę? Mam powód. Ci, którzy uczestniczyli w performance butoh „Święto wiosny” Sylwii Hanff/Limen Butoh wystawionym 17 maja 2025 r. w Centrum Teatru i Tańca Zawirowania, wiedzą o co chodzi. A innym... zaraz opowiem, niemniej odpowiedzi nie będzie w następnym zdaniu. Trwa proces. [Och jak wspaniałym jest móc użyć teraz słowa „proces”, o tak istotnym podwójnym znaczeniu – przyp.]. Wchodzicie albo przestańcie czytać. 

 

***

 

To było wydarzenie łączone. Na „Taniec butoh – Rytuały dzikiej kobiecości” składały się, w kolejności wystawień: „Zaślubiny z mgłą” Agaty Sokół, wideo-art „Rytuał Białej Kozy” (koncepcja i muzyka: Zosia Hołubowska, wideo: Joanna Zabielska, performance: Agata Sokół) oraz omawiana tu w sposób przekraczający standard recenzencki „Święto wiosny” Sylwii Hanff. 

Image

Już w trakcie filmu performerka siada na krześle zwróconym w stronę publiczności. W ręku ma kieliszek. „Patrzy na nas i winko sobie pije?” – beztrosko myślę. Mijają minuty, a ona siedzi w ciemności i obserwuje publiczność. Nie lubię, gdy ktoś mnie tak obserwuje. Niepokoję się. Coraz bardziej się niepokoję. Wzbiera się we mnie stres. Klatka piersiowa unosi mi się dwa, trzy razy szybciej, niż jej. Nie wiem, co mnie czeka. To przecież praca nawiązująca do „Święta wiosny” Igora Strawińskiego/Mikołaja Roericha. Wielkiego dzieła. Wyznaczającego kierunki. Najważniejszej choreograficznej partytury XX wieku, a może i w ogóle całej historii tańca. I to będzie spektakl butoh? O tym nietykalnym „Święcie wiosny”? Boję się nawet myśleć, o tym, co się wydarzy. Na scenie i ze mną.

Gaśnie blade światło filmu. Hanff zaczyna wnosić w pole gry ciężkie worki. Sypie z nich czarnoziem na taneczną podłogę, gładzi ręką, wzrusza kopczyki, prowadzi całą tę żyzność jak falę. Krąży przynosząc kolejne artefakty, a to jakiś talerzyk, a to znalezione na podłodze zgubione listki, płatki i kawałek owocu granatu z poprzedniego spektaklu. Spokojnie, delikatnie układa je na świeżych grudach, budując tym wszystkim jakąś małą, intymną scenę; swój malutki świat ziemi i przyrody. Niby wszystko zaczyna się jak w balecie (część „Adoracja ziemi”), ale... tu nie ma niezrozumienia i pogardy dla biosfery, słowiańskiej ludowizny i takiegoż tańca, wreszcie całej tej żałosnej – nie będę przepraszać za to określenie – próby pokonania sił natury. Jest za to cisza, pokora, szacunek. Tak to odbieram.

Dudni we mnie zdziwienie, dlaczego na dzień dobry nie serwuje się tu nam jakiegoś mocnego uderzenia [Słyszę chichot? – przyp.]. Nagle mam błysk – przecież tu się nie wydarzy przemocowy rytuał pod wpływem grupy i jej starego demiurga, nie będzie tańca aż do śmierci Wybranej, nie będzie surowego prawa, którego nie da się uniknąć. Tu się ustanowi nowe prawa i nie wydarzy się nic znanego nam ze „Święta wiosny”! Nie będzie miejsca na wyniszczającą walkę między plemionami [Plemiona wciąż istnieją, popatrzcie na polską politykę, bolesne podziały czy nienawiść między ludźmi – przyp.]. Ani nawet nie ma co liczyć na znane nam obrzędy mające „wywołać” zdarzenia, które i bez nich się dokonają. Ona już to dawno przekroczyła. Jest dalej. Jest też w innym obrzędzie, jak sądzę. To inne odradzanie się świata, inna tajemnica, inna przemiana. Będę patrzeć na to przejście, może nawet widzieć moc z niego płynącą, ale jeśli nie chcę odbierać tylko wizualnie, to ten rytuał... musi wydarzyć się we mnie. We mnie. Trochę brak mi powietrza.

I już scenę zalewa intensywna czerwień przepleciona żółtym światłem z kilku reflektorów równocześnie, jakby naraz rozbłysło kilka słońc, a Sylwia Hanff, pogrążona w dymie, łagodnie tańczy. Na wysokości jej łona wiszą białe zwierzęce kości, to chyba miednica i kość udowa układające się razem w kształt męskiego członka. Performerka jest tu absolutnie dualistyczna, płynna, inna, rozmyta kulturowo. Myślę, że to wspaniała – zapewne niedoceniana przez wielu – scena.

Wszystko dzieje się daleko, tuż przy horyzoncie obszaru gry. W tej mgle i silnych efektach pryzmatu ledwo zarysowuje się sylwetka. Jest jak… rozbita na fotony. Przybliżam sobie obraz w aparacie fotograficznym, zmieniam ilość poboru światła, szukam ustawienia na człowieka. Nie widzę, a chcę widzieć. Chcę zobaczyć z bliska. Zmuszam narzędzie do ostrzenia obrazu, ale jest niepokorne.

Image

 

Nie udaje mi się dostrzec szczegółów, lecz i tak, od tego, co widzę, robi mi się gorąco. Czuję jak strużka potu powoli płynie mi po czole. Ja wiem, co to oznacza, gdy mi się to dzieje... „Stój! Nie siłuj się!” – dociera do mnie własna myśl, że odczucia tłumią mi moje własne schematy, w tym pragnienie zrobienia ostrego zdjęcia, które udanie odda klimat tej – jakże monumentalnej! – części spektaklu. „Zostaw to. Zjawa... Patrz na zjawę…” – nie krzyczę w myślach na siebie lecz szepczę nimi. I jestem już w tym i patrzę na zjawę. I się rozmywa, niknie, zaciera. Jest i nie jest. Drażni, ale i zachwyca, swą ludzko-nieludzką sylwetką. Żywe ciało zespolone z obcymi kośćmi. Życie ze śmiercią. Człowiek i zwierzę. Kobieta i mężczyzna. Nic tu nie jest oczywiste. Nie ma granic. Nie ma kontrastu. Jest tylko płynność. Niczym miłość. Może nawet poliamoria. O rany.  

A za chwilę zobaczę pełniej ten dwubiegunowy „duet”, gdy Hanff znajdzie się blisko i wyleje na swą obnażoną klatkę czerwoną farbę… Spływa jak gęsta krew. Jest wszędzie. Miesza się z czarną ziemią, symbolem życia, ale przecież też śmierci, do ziemi wszak wkładamy ciała, z ziemią się łączymy na zawsze stając się jej materią. „Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”.

Umazana pierś, potem obie, klatka, brzuch, twarz. Zaczynają się obrazy demoniczne, dzikie, pierwotne. Niebywała sensualność i seksualność, zawieszona pomiędzy wszystkim, co jednolite, znane, akceptowane. On (mężczyzna) i ona w jednym ciele. Ona (ziemia) i ona w jednym ciele. Ono (zwierzę) i ona w jednym ciele. Jako jedno ciało. W jednym pragnieniu, w jednej ekstazie, w afirmacji życia i śmierci jednocześnie, w jednym oczyszczeniu. Jakież to było pełne energii i budzenia wrażeń, gdy performerka wbija kość w miękką ziemię; gdy ten artefakt jest kobieco tulony do piersi; i wtedy, gdy leży na ramieniu, trochę jak zwierzę, a trochę jak zbroja albo gdy staje się fallicznym symbolem męskiej dominacji. Ale to ona, ona jest silna. To ona się otwiera, ogarnia swój świat cały i swoje przejście. Ona składa swoją ofiarę. De facto siebie na tej żyznej ziemi. [Widzę misterium. Ale czy je pojmuję? – przyp.]. I tak jak wcześniej w dymie rozpraszającym światło na części pierwsze, tak i teraz postać Sylwii Hanff rozmywa się w czarnej ziemi, zespala z nią, wciela w te połączone życia. A mi miesza się wyobrażenie z rzeczywistością. 

Image

Przez chwilę światło jest błękitne [Następny ważny moment – przyp.]. Ale po ledwie chwili już znów całość tonie w czerwieni, kolejny akt, ruch narasta, tętni. Muzyka wraz z nim. Jest jak na zwolnionym filmie, bo mam wrażenie, że przebywam gdzieś indziej, nie w teatrze. Ale czuję. Wszystko czuję. Dociera do mnie zapach ziemi. Mocny sygnał. Widzę jak całe jej ciało drży. Napina się. Napręża się, a nie jest naprężane. Za chwilę rozluźnia się, uwalnia, a nie jest uwalniane. Jakby umierało, a jest w apoteozie życia. To było bardzo sensualne, czułe, zmysłowe. Myślę o tym, że świadomości Hanff to z nami tu raczej nie ma...

Spodziewam się końca, gdy upada na ziemię. Chowa w niej ręce, twarz, ciężko oddycha. Wszystkiego oczekuję, ale nie tego, że to moment czerpania siły, i że za chwilę nastąpi wyniesienie, podniesienie. Tej kości. A Hanff wznosi ją nad głowę jak największy skarb, okazuje światu, wreszcie przekłada rękę przez jej naturalny otwór. Przechodzi tym samym niejako przez tę śmierć w swej ekstazie... Patrzę na tancerkę i nie wierzę, że pozwala sobie na oczach publiczności na taką otwartość. Jej ruch za ruchem po prostu w jakiś sposób przekracza i moją fizyczność.

Jest mi słabo. Panikuję. Zamykam na chwilę oczy, by posłuchać muzyki. Nagle ona siada na podłodze dosłownie przede mną. Już sypie czerwone płatki na ziemię. „Co to za kwiaty? Dlaczego są tak totalnie czerwone?”. Wyrwana nagle z ciemności zza powiek patrzę, ze szczerym młodzieńczym zauroczeniem, jak swobodnie upadają.

Ten widok mnie uspakaja, w zasadzie chyba jakoś już sobie radzę. Cyk, mija sekunda, a Hanff z talerzyka podnosi... opłatek i kładzie na język. Co?!!! „Oto Ciało moje, które za was będzie wydane”. A potem pije wino. „Oto Krew moja, która za was będzie wylana”. Nie padają te słowa, ale przecież padają. Przeżywam wstrząs. Kolejny raz mam rozświetlenie wszystkiego, co Sylwia Hanff zrobiła, w co wciągnęła i po co. Po to. Prasłowiańskie obrzędy, duchowość, rytuał, seksualność, pożądanie, żądza, wyzwolenie, wolność, umieranie, nawet zmartwychwstanie – zmielone, przetrawione przez nasze więzy, nasze mentalne więzienia, nasze żelazne kody kulturowe i religijne. Obnażone. Wykorzystane. Przemienione. 

Image

To nie jest tylko herezja wolnego ducha. To herezja gnostycka, czyli droga do innego stanu duchowego, której podstawą jest swoiste antropologiczne podejście do człowieka, w którym istnieje bóstwo (iskra boża) wyższe od ciała czy umysłu, bez odkrycia którego nie da się wyswobodzić z więzów świata materialnego – uznaję, że to gnoza z pełnym przekonaniem, nawet nie przypuszczając, że niebawem i ta koncepcja runie.

No, bo czymże jest ten performance, jak nie odrzuceniem wzorca? Wzorca znanego i tak oswojonego, że już nawet nie widać, iż wiążącego, niebezpiecznego, groźnego. Ale tkwi we mnie jakiś niepokój. Jeśli mowa o wzorcach, to i o schematach, a te zazwyczaj są naszymi hamulcami. Tworzą blokady, które trudno nawet zauważyć, a co dopiero pokonać. I po napisaniu tekstu… zwracam się do samej Sylwii Hanff. Prowadzimy długą rozmowę, w której nie mówi mi oczywiście, jak mam odbierać czy oceniać performance, ale stanowczo odżegnuje się od gnozy. Cierpliwie opowiada o sferach tajnych i tajemnych, poleca kultowe książki, wymienia boginie z różnych kultur, mówi o okultyzmie, o duchowości na poziomie mi nie znanym, też takiej związanej z misterium śmierci… Na koniec każe mi koniecznie przeczytać opis spektaklu. Głowa mi aż puchnie od natłoku informacji.

Czyli nie gnoza. To jest jeszcze dalej. Jeszcze głębiej. Wciąż czuję emocje po pokazie, ale wszystkie są nadal w chaosie, ani ich nazwać, ani uporządkować. Słucham Strawińskiego. Wracam do zdjęć ze spektaklu. Za chwilę leżę z zamkniętymi oczami. Potem coś szkicuję. W końcu sięgam po obróbkę fotograficzną. Zmieniam obrazy. Kolory. Odseparowuję. Wykrzywiam. Przekształcam. Wreszcie czytam opis spektaklu. Jest Lilith-Astarte-Innana-Isztar – boginie miłości, płodności i wojny. No i wstrząsający przecież mit o greckiej bogini, matce Ziemi, Demeter. Oooo... 

Image

Drążę ten mój dziwny stan, chcąc odkryć sedno tego butoh. Tej konkretnej kreacji artystycznej. To jednak nie profanum, ale sacrum, jedyne prawdziwe sacrum, którym jest wyzwolone ciało, wyzwolony umysł i bóstwo jednocześnie, bez ich wartościowania czy hierarchizowania. Świętość w ciele i ciało święte [Myślicie teraz o religii? Błąd. Znów schemat, wkodowany wzór – przyp.]. To jakieś uwolnienie świadomości, która podąża do świata umarłych i poza własne istnienie. Odrzucenie wszelkich więzów i wzorców. Wyobrażam to sobie jako implozję wewnętrzną, a potem eksplozję na zewnątrz tej harmonijnej jedności – poprzez jedyny nośnik, który może spróbować tę moc oddać, czyli energię ludzkiego ciała.

Dlaczego „Święto wiosny” silnie zadziałało na psychikę widzów, choć w trakcie performance’u nie myśleli, że są też w drodze do świata ciemności? Po pierwsze mieliśmy muzykę wprowadzającą nas w nieznany świat, jednocześnie pobrzmiewającą motywami rewolucyjnego dzieła, które wstrząsnęło pokoleniami; po drugie performerka użyła na scenie kilku silnych wyzwalaczy (ziemia, krew, kości – z samej tej triady można wiele złożyć), a wszystko, co się działo w teatrze miało swoją dramaturgię; i wreszcie po trzecie podczas spektaklu butoh wystarczy tylko jeden otwarty emocjonalnie widz, aby tancerz szedł „przez niego” i „w nim”, jeśli na taką osobę trafi – „zabiera ją” w swą podróż, a energia narasta, wzmacnia się, kumuluje.

Oceniając na chłodno, ważne, żebyśmy rozumieli Hanff nie szukała taniej prowokacji. Do pokazania przejścia i wyzwolenia, do pokazania tego, że ofiara nie ma niczego do odpokutowania czy choćby tego, że duchowość to nie to samo co religia, w finale swego performance wykorzystała bardzo silny kod kulturowy, obraz i impuls zrozumiały dla każdego. Kod ofiary, najbardziej rozpowszechniony i najsilniejszy jaki znamy w kulturze Zachodu. Co ważne, nie oparła na nim całej swojej pracy, a jedynie ją nim zamknęła. Zrobiła to, aby pokazać nam, że coś, co tkwi „od zawsze” przed naszymi oczami, może być przez nas nie dostrzegane, nie rozumiane w swej prawdziwej postaci, może trzymać nas w społecznych bądź osobistych ryzach. Nie siebie chce uwolnić, ale nas.

„Święto wiosny” to zmysłowa, duchowa, demoniczna, sensualna, płynąca z lędźwi (nie tylko metaforycznie) praca Sylwii Hanff. Prawdziwa, szczera, mocna. Wyzwolona. Wspomagana ciekawą, mroczną kompozycją Indii Czajkowskiej, w której pobrzmiewa kluczowy motyw z kompozycji Strawińskiego. Jednak nie ma w tym butoh przemocy grupy wpływającej tragicznie na los jednostki, jest za to jej kulturowa recepcja i transformacja w kobiecą siłę, wolność, ogromną energię, wreszcie w zaplanowane – areligijne – zmartwychwstanie, odrodzenie na ołtarzu matki-Ziemi. Nie zapominajmy przy tej okazji, że inkwizycja dziś także istnieje, choć ma inną formę. Współczesna inkwizycja przybiera postać prób – bardzo udanych w okresie rządów autorytarnych – kontroli sumień, wyznań, poglądów i czynów, np. aktów miłosnych, przez władzę. Od tego współczesnego odrodzenia się „policji myśli” dzieli nas w Polsce zaledwie jeden krok [O czym świadczy wynik wyborów prezydenckich, których pierwsza tura odbyła się dzień po opisywanym tu występie – przyp.]. To są fatalne wieści.

Tak więc, gdy znów zapłoną stosy, i gdy znów zacznie się „polowanie na czarownice”, pamiętajcie o tym spektaklu. I o odwadze artystki, która go stworzyła.

Sylwia Hanff zapowiedziała, że więcej swojego performance już nie zatańczy. Dla mnie był to więc pierwszy i ostatni raz. Żal mi bardzo, że kolejnej okazji do tego doświadczenia nie będzie, ale jeszcze nie tracę nadziei. Liczę, że każde wykonanie „Świętej wiosny” jest tym ostatnim. I pierwszym zarazem. Może ten spektakl jeszcze zmartwychwstanie. A ja z nim z martwych wstanę.

Sandra Wilk, Strona Tańca

* Palenie czarownic miało miejsce głównie w Europie w okresie od XV do XVIII wieku. W Polsce, „polowania na czarownice” odbywały się nawet dłużej, bo od końca XIV wieku do połowy XVIII wieku. W ostrożnych szacunkach na stosach zginęło od 10 do 15 tys. ofiar. Najgorszy był okres inkwizycji biskupiej (1184–1231), gdy zaostrzono także świeckie ustawodawstwo antyheretyckie. W 1198 r. król Aragonii (Piotr II) wprowadził oficjalnie karę stosu za wyznawanie herezji; cesarz Fryderyk II Hohenstauf dla Lombardii (1224), królestwa Sycylii (1231) i Niemiec (1232); w 1231 r. karę stosu dla heretyków wprowadziły także władze miejskie Rzymu, a papież Grzegorz IX w konstytucji „Excommunicamus & anathemicus” oficjalnie zaaprobował cesarskie ustawy, akceptując tym samym wymierzanie heretykom kary śmierci. W 2004 roku Kościół katolicki przeprosił za nadużycia Świętego Oficjum, ale nie za całokształt inkwizycji.

„Święto wiosny” Sylwia Hanff/Limen Butoh, koncept, reżyseria, design: Sylwia Hanff, performance butoh: Sylwia Hanff, muzyka: India Czajkowska (z wykorzystaniem motywów „Święta wiosny” Igora Strawińskiego), premiera: 24.04.2022, pokaz w ramach: „Taniec butoh – Rytuały dzikiej kobiecości”, pokaz: Centrum Teatru i Tańca Zawirowania, 17.05.2025